Samochód zostawiamy na jednym z dziesiątek parkingów przed granicą - 7 USD.
Sklep wolnocłowy przed granicą - ok.
Przechodzimy przez kołowrotki jak na stadionie.
Brak jakiejkolwiek kontroli.
Droga do głównej ulicy dla białasów - Avenida Revolution ostrzałkowana.
Generalnie brud, syf, naganiacze, bylejakie kapele włóczące się po ulicy i osioł pomalowany w biało-czarne paski, przy którym można robić zdjęcia za drobną opłatą :-))
Tequilę kupujemy w spożywczaku.
Co ciekawe - trafiamy na ulicznego sprzedawcę wisiorków z godłami państw - koleś nie ma godła Polski, natomiast zadaje nam pytanie, które zwala nas z nóg - "czy w Polsce nadal godłem jest orzeł bez korony, czy już ma koronę", wie również, że używa się w Polsce złotówki. Zostawiamy mu 20 groszy na wzór.
Znajomi ze Stanów przestrzegali nas przed chodzeniem gdzieś na boki, oczywiście idziemy poza główną ulicę. Tam już nie ma białasów ale i nie ma nachalnych sprzedawców wszelkiego dobra. Jest za to tłok niemiłosierny, mnóstwo samochodów i autobusów na ulicy. Wszyscy na siebie trąbią i krzyczą.
W salonie gier dwóch kolesi zasuwa na matach do tańczenia tak, że gębę otworzyłem i nie mogłem zamknąć.
Jemy coś byleco w bylejakiej knajpie, oczywiście niezgodnie z teorią znajomych, że trzeba jeść tam gdzie białasy, jemy tam gdzie meksykanie.
Wracamy do granicy. Kolejka niemiłosierna, "biura podróży" oferują szybszy przejazd przez granicę busikami. Kontrola jest formalnością, ale przy stanowisku obok nas młoda meksykanka próbowała przeprowadzić, na oko, sześcioletnią dziewczynkę. Urzędniczka nie dała się nabrać - na pytanie "Czy to twoja mama", dziecko kręci głową, kolejne pytanie "ciocia, siostra", też kręci głową. Cała ekipa jest wyprowadzana do kantorka. Podobno dzieci są przemycane do Stanów do adopcji i na części...
Odbieramy samochód i jedziemy kilkaset metrów do outletów, których jest tutaj z setka.
W sumie niewiele potrzebujemy, ale parę rzeczy można kupić.